5 lat w Kanadzie (część I)

Będzie to długi monolog, który podzielę na kilka postów.

Pierwszy post będzie o moich początkach w Kanadzie. Większość będzie o sprawach imigracyjnych. Podkreślę, że jest to moje osobiste podsumowanie, na podstawie własnego doświadczenia. Nie jestem żadną ekspertką w tej dziedzinie.
Przepisy zmieniają się z każdym rokiem, więc możliwe, że moja opowieść będzie prehistorią.
Kopalnią wiedzy jest strona https://www.canada.ca/en/services/immigration-citizenship.html

Jakiś czas temu, mój mąż poprosił mnie abym już nigdy więcej nikomu nie pomagała i nie dawała wskazówek. Miał ku temu swoje powody i je rozumiem.
Ja jednak jestem osobą, która zaprzecza samej sobie.
Po pierwsze, unikam ludzi jak ognia.
Po drugie, nie mogę przejść obojętnie koło ludzkiej krzywdy.
Po trzecie mówię to co myślę.

Po czwarte podchodzę do ludzi z dystansem chyba, że "kliknie" i wtedy jestem zbyt ufna.


Dlatego to tworzę, choćby dla siebie samej. Może komuś ta historia się spodoba i pomoże?


A 5 lat temu wyglądało to tak...

W listopadzie zdecydowałam się wyjechać do Toronto, bo tam mam rodzinę.
Nad niczym się nie zastanawiałam. 

Niczego nie sprawdzałam. Nie interesowałam się tematem. Nie wpadłam na to żeby wejść na jakiekolwiek fora.
Jedynie co zrobiłam, to wyrobiłam sobie nowy paszport i odpowiednio pożegnałam się ze znajomymi ha ha. 

Możliwe, że właśnie w tym momencie myślicie, że byłam głupia i lekkomyślna.
Pewnie jest to prawda, ale doszłam do wniosku, że gdybym zaczęła to wszystko analizować i dociekać, to byłabym dalej w Polsce.

Wolałam chyba to nieznane zło.
W końcu i tak jechałam w ciemno.


Należę do kilku grup, w których najczęściej publikowany post jest o tym, że chce wyjechać do Kanady na stałe i co mam zrobić. 
Tak sobie myślę, co bym zrobiła gdybym trafiła na takie forum? Czy zadałabym takie pytanie? 
Wolałabym żeby odpowiedź brzmiała "nie". Pocieszam się tym, że jak wtedy tego nie zrobiłam to i nie zrobiłabym tego do dziś. Nikt mi nie powie jak mam żyć. Nie od dziś wiadomo, że ludzie różne rzeczy mówią.

Moja cała wiedza opierała się tylko na tym, że na lotnisku w punkcie imigracyjnym będę starała się o wizę turystyczną. Nie skupiałam się na przyszłości. Traktowałam to jako przygodę. Lot był jak gra w ruletkę. Równie dobrze mogliby mnie odesłać z kwitkiem  z powrotem do Polski.
Na pokładzie samolotu trzeba było wypełnić kartę, w której deklarowało się zawartość walizki. Warto mieć długopis. Nie było jeszcze wtedy ETA.Jak już doszło do spotkania z celnikiem, byłam zdenerwowana i zestresowana. Trzeba było uważać na to co się mówi.
Zadawali kilka tych samych PYTAŃ, ale w innym kontekście:

Co studiowałam?

Jak długo?Czy planuje wrócić na studia?
Kiedy zaczyna się nowy semestr?
Kto mnie utrzymywał na studiach?
Czy pracowałam w trakcie studiów?


Oczywiście dostosowali je do powiedzianej wcześniej historii na mój temat. Byłam wdzięczna, że miałam obok kuzyna, który wszystko mi tłumaczył i odpowiadał za mnie. Taką mieliśmy umowę, żebym nie wychodziła przed szereg. Nie to żeby mój angielski był płynny i się skarżę ha ha.


W końcu udało się.


Dostałam wizę! 


UWAGA!

Niektórzy dostają TYLKO pieczątkę w paszport, która automatycznie zezwala na sześcio miesięczny pobyt w Kanadzie.
Ja oprócz pieczątki, dostałam wizę na 4.5 miesiąca. Niektórym niedowiarkom musiałam pokazać "papierek".


Tak zaczęła się moja przygoda....


Niagara Falls

Pewnie w innych postach już o tym wspominałam, ale nigdy nie zapomnę smaku mojej pierwszej French Vanilla z Tim Hortons. To była miłość od pierwszego łyku.

Niestety, trzeba było zejść na ziemię. Zacząć zastanawiać się co dalej. 

Miasto zaczęło mi się podobać z każdym dniem coraz bardziej.
Pamiętam jak byłam zachwycona tramwajem ha ha - nie wiedziałam, że trzeba pociągnąć za linkę, która wisiała nad oknami, aby powiadomić kierowcę, że na następnym przystanku wysiadam. Bilet można było kupić za odliczoną kwotę. Wrzucało się do specjalnej skrzynki koło kierowcy. Do autobusu wchodzi się jedynie od frontowych drzwi! 






Blondynka w wielkim mieście miała niezła zabawę!

Byłam już 25 letnią babą, a czułam się jak nastolatka, której dopiero co odcięto pępowinę.
Taka ironia, bo jak tylko skończyłam liceum, wyprowadziłam się z rodzinnego domu.

Wracając do tematu.

Poznałam bardzo sympatyczną dziewczynę G., która twardo stąpała po Ziemi. W przeciwieństwie do mnie, wiedziała co z czym się je.
Była to pierwsza osoba, którą poznałam i mi pomogła w Kanadzie. BEZINTERESOWNIE. 
Wytłumaczyła mi jaki powinnam podjąć kolejny krok.

W gruncie rzeczy uratowała mnie przed swataniem. Nie wspominam tego najlepiej ha ha.


Przedłużenie wizy turystycznej.


G. zaprowadziła mnie do Pana, który miał mi pomóc w wypełnieniu aplikacji.
Nie wiem czemu zwlekałam tak długo, ale zrobiłam to na ostatnią chwilę. Papiery zostały wysłane dzień przed wygaśnięciem mojego pobytu, a wypadał on w sobotę! 

Nie wiedziałam czy moja aplikacja zostanie zaakceptowana, ale cóż! Przynajmniej spróbowałam...

Pozostało czekać.


W między czasie poznałam znajomego znajomego, który znał moją koleżankę ha ha, czyli C., który przebywał w Albercie.
Moc Social media niech będzie z nami!


Z kolei C., zaczął mi mówić więcej o wizach pracowniczych. Była to dla mnie totalna czarna magia. Pamiętam, że starałam się czytać wszystko, ale nie rozumiałam tego to raz, a dwa brak wsparcia ze strony bliskich nie ułatwiał sprawy. C. okazał bardzo dużo wyrozumiałości i cierpliwości do mojej osoby.

Podkreślę, że rozmowa z polakami na temat swojej imigracyjnej sytuacji, była tematem tabu w Toronto. Nie można było nikomu ufać, bo ponoć jeden na drugiego donosi.
Naprawdę to był inny Świat.

Jednak zaryzykowałam i oznajmiłam, że wyjeżdżam do Alberty. Nie było łatwo, bo:
- wciąż brak odpowiedzi ze strony rządowej, 
- sceptyczne podejście rodziny do tego pomysłu, 
- samotność, ale tu do końca nie byłam sama. 


Wyjechałam z polką urodzoną w Kanadzie. Ją do Alberty ciągnęły lepsze zarobki, a mnie LMO(LMIA), czyli pozwolenie na pracę.

Kilka lat temu sytuacja w Kanadzie wyglądała całkiem inaczej. Nie wiem jak to teraz jest, ale wtedy był prawdziwy boom na Albertę. Ludzie masowało wyjeżdżali na Zachód za lepszym życiem. Wtedy była ogromna różnica w zarobkach między Ontario, a Albertą. 

Sierpień... Wyjazd... Wciąż cisza co do wizy.

Jechałyśmy autobusem, ponieważ mój pobyt wygasł, więc nie mogłam lecieć samolotem. Ale również mogłyśmy więcej spakować do walizek.


Podróż trwała 3 dni !!! Dla mnie była to świetna przygoda, mimo małego wypadku, który opóźnił naszą podróż o 12 godzin. 
Wylądowałam w szpitalu, Winnipeg.
Miałam wykupione ubezpiecznie, które dzięki uprzejmości sprzedawczyni, aktywowała mi je o północy w dniu wyjazdu. Wypadek miał miejsce o 6 rano, więc nie minęło 24 godziny od wykupienia. Nie miałam prawa ubiegać się o zwrot kosztów. Wizyta kosztowała mnie $ xxx. Kosztowna lekcja życia. Dodam, że jeszcze była opłata za "taksówkę", czytaj karetkę. Najdroższa moja taka krótka podróż ha ha. 

Ale trzeba było ruszać dalej.

Miałyśmy ogromne szczęście. Pomógł nam kierowca autobusu, który akurat kończył kurs w Winnipeg. Nasze bilety nie przepadły, walizki zostały przechowane w magazynie i miałyśmy pierwszeństwo w autobusie.


Jak wygląda podróż autobusem z Onatrio do Alberty?


Jechałyśmy autobusem firmy Greyhound. 
Kierowcy zmieniali się co 6 godzin.
Z Toronto do Winnipeg, jechał jeden kierowca, który później wracał do Toronto z Winnipeg.
W Winnipeg był nowy kierowca, który robił trasę do punktu C, a później wracał do Winnipeg.
Postoje,w tych miejscach, trwały 2 godziny, a pozostałe były 15 minutowe. 

Autobus niby posiadał Wifi, kontakt do prądu i coś jeszcze, ale już nie pamiętam.
Nasze szczęście kończyło się na kontakcie do prądu. Niestety Wifi to już było zbyt wiele. Ale na każdym postoju można było skorzystać z darmowego wifi w Mc Donald lub innym fast food. 
Czemu mi na tym tak zależało?
Ponieważ jak tylko opuściłam Ontario, mój telefon przestał działać, a chciałam mieć kontakt z najbliższymi. Każda prowincja ma swoje pakiety. Ja miałam wtedy najtańszy na kartę. Tylko tyle mogłam dostać.



Calgary
W końcu dotarłam do Calgary, a stamtąd odebrał mnie C., z którym ruszyłam do Edmonton.
A  znajomość z tą "koleżanką" zakończyła się kilka dni po przyjeździe. Zostałam delikatnie mówiąc, spławiona na drzewo. Sytuacja wyglądała następująco. Pojechałam z powrotem do Calgary, gdzie "koleżanka" obiecała więcej możliwości. Jednak tego samego dnia, w którym przyjechałam, ona po kilku godzinach, zmieniła zdanie.  W pewnym momencie zaczęłam się śmiać przez łzy, że powinnam mieć kartę stałego klienta na Greyhound.

W innym poście napiszę na ten temat. Teraz skupiam się na wizie turystycznej.

Był wrzesień i wciąż cisza co do mojej aplikacji, a ja wciąż musiałam funkcjonować. 

Poznałam super dziewczynę E., która wprowadziła mnie w to miasto. Pokazała jak się po nim poruszać.

Nie ma tu tramwaju czy metra. Są tylko autobusy i jedna kolejka. W przeciwieństwie do Toronto,  w Edmonton komunikacja miejska strasznie kuleje.
E. była moim przeciwieństwem. Spokojna, ułożona i bardzo pozytywna osoba. Nie zrobiłaby nikomu krzywdy.
Była to jedyna osoba, która zasługiwała na to aby zostać w tym kraju, bo naprawdę jej się należało. Oczywiście nie liczę C., ale on miał inne plany.
Musiałam o nich wspomnieć, bo prawdopodobnie gdyby nie te dwie osoby, nie byłoby mnie w tym kraju. Albo to wszystko przez nich ha ha.

Zaczęłam się mocno niepokoić panującą ciszą zarówno ze strony Pana jak i rządu.

Pisałam i dzwoniłam do Pana, który się tym zajmował, ale nie dostawałam odpowiedzi... 
Pewnego dnia w końcu dostałam e-mail, w którym Pan oznajmia mi, że moja aplikacja została odrzucona i muszę dosłać papiery, ale to będzie kosztować. Nie pamiętam czy odpisałam czy nie, ale wiedziałam że na tym koniec naszej współpracy. 
Załamałam się. Byłam bliska poddania się.


Kolejny krok przywrócenie statusu.


Uśmiechnęło się do mnie szczęście. Jakkolwiek to brzmi, ale w pewnym sensie tak było. 
Nie wiem jak mi się to udało, ale trafiłam do kobitki A., która pomogła mi, a raczej wypełniła ze mną aplikację .
Od niej dowiedziałam się w jakiej jestem sytuacji. Poprzednia wiza została uznana jako odrzucona, więc musiałam ponownie się o nią starać. Tym razem było to przywrócenie statusu. Miałam na to 90 dni od wygaśnięcia statusu, a w tym przypadku od odrzucenia wizy.
Byłam totalnie nieświadoma tego co się działo. Dokładnie dzień przed ostatecznym terminie, moja aplikacja została wysłana. Prawdziwa farciara ze mnie, nie ma co. 

Nie będzie zaskoczeniem, jeśli napiszę, że znowu trzeba było czekać!


Tadam!

Po 90 dniach dostałam wize!!!! Wiza została przedłużona do końca kwietnia, a w między czasie dowiedziałam się o programie IEC, więc postanowiłam spróbować. 
To wiązało się z kolejną aplikacją o kolejne przedłużenie wizy turystycznej.

Wiem, że jest ich sporo, ale wtedy tak to wyglądało. 
Tym razem wypełniłam wszystko sama.

 Kolejna do kolekcji.
 Dostałam do sierpnia, tyle, o ile prosiłam.

Ile naliczyliście wiz? 

Mało? Sporo?A to dopiero połowa. Wciąż było mi mało i chciałam zostać. Tym razem na wizie pracowniczej. IEC było bardzo fajną przepustką.
O tym napiszę w kolejnym poście.

W mojej historii jest dużo szczęścia, choć wtedy tego tak nie odbierałam. Kosztowało mnie to wiele łez, nerwów i cierpliwości, której często mi brakowało.
Średnio 3 razy w tygodniu zadawałam sobie pytanie co ja tutaj robię? Na cholerę mi ta Kanada? 

Oszczędności uciekały. Byłam w beznadziejnej sytuacji. Nawet gdybym chciała wrócić do Polski, to nie miałam za co. Nie był to mój najlepszy czas. Zawierałam bardzo złe znajomości, od problemów uciekałam w imprezowanie.
Wkurzałam się na C., bo obiecał złote góry, a skończyło sie na jednym wielkim, brązowym "G".

Oczywiście, nie była to jego wina. Człowiek wyciągnął do mnie pomocną dłoń. Nie kasowal za wynajem przez kilka miesięcy. Każda inna osoba wykopałaby mnie na zbity pysk.
Ten człowiek dał mi wiarę, że warto wierzyć w ludzi. 
Niestety pozostała mi ta wiara do teraz. Złudne nadzieje.
Uważam, że wszystko miało swój ukryty cel.
Po nitce doszłam do głębka, czyli mojego największego przyjaciela, męża Łukasza, ale zanim to się stało to było jeszcze kilka wiz po drodze ha ha.


Na koniec podam Wam kilka wskazówek, które może ułatwią Wam sprawę z wyjazdem na wizie turystycznej
 
Moje wskazówki:


- ETA- koniecznie, przed wyjazdem złóżcie o to wniosek,
- jeśli kiedykolwiek naciągniesz swój życiorys i historię pracy, to radzę to spisać i twardo tego się trzymać,
- zawsze staraj się podawać rozsądne argumenty do rozpatrzenia,
- wyjaśnienie musi mieć ręce i nogi,
- jak masz możliwość udowodnienia, że masz środki aby pozostać dłużej w Kanadzie, to zrób to. Zawsze możesz poprosić o pomoc rodzinę.
- trzymaj się dat, które są dla Ciebie istotne i nigdy ich nie zmieniaj. Notuj.
- postępuj według swojego CV - to już dalej w IEC opiszę.

Różnie w życiu bywa i czasem zdarzy nam się przekoloryzować rzeczywistość, ale róbcie to z głową. Przedłużenie wizy turystycznej na rok, nie przejdzie tak łatwo, więc trzeba robić to stopniowo. 



UWAGA! 

Ta historia jest tylko moją sytuacją, opisaną na podstawie tego co przeżyłam. Nie ma gwarancji, że Twoja aplikacja zostanie pozytywnie rozpatrzona, mimo że mógłbyś zrobić tak samo jak ja.

Tak wyglądały moje 18 miesięcy życia na emigracji. Pominęłam wiele wątków i osób, ponieważ nie ma tutaj miejsca na to i jest to mało istotne.

Mam nadzieje, że dotrwaliście do końca i nie zanudziłam Was zbytnio.


Ciąg dalszy nastąpi....





madziuchowe_life

Komentarze

  1. Ni w tym roku też 5tka stuknie na emigracji, ale nie wiem czy zdobylabym się na takie podsumowanie, nadal kosztuje mnie to zbyt dużo emocji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Świetny post, który ciekawie się czytało. Nie wiem czy ja zdecydowałabym się na emigrację. Mogłabym wyjechać na jakiś krótki czas, ale raczej nie na dłużej. ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. OOO ciekawy wpis! Ja planuje wyjechac do Kanady na stałe ale tak za około 5 lat, jak uzbieram kasę na kupno mieszkania w Toronto albo Ontario. Francuski znam więc nie problem, angielski lepiej niż polski ogarniam :D
    Ale u mnie to przejdzie całkiem inną drogą, z racji iż pewnie dostanę wizę marynarską, z racji wykonywanego zawodu i trzeba to pewnie bedzie jakos inaczej ustalac potem.
    Jestem dobrej mysli i tak. :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Długi ten wpis :D Ale przeczytałam do końca :) Kiedyś chciałam wyjechać gdziekolwiek za granicę, teraz mi przeszło i już jakoś mnie nie ciągnie do obcego kraju.
    A Ty niezłe przeboje miałaś widzę ;)

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz

Popularne posty z tego bloga

#49 RECENZJA "Nie ufaj nikomu" Kathryn Croft

#48 RECENZJA "Zerwa" (Tom V) Remigiusz Mróz

#55 RECENZJA "Chłopiec, który widział" (Tom II) Simon Toyne